Najpierw jest budynek. Zaskakująco pusty, mimo pudeł, byle jak ustawionych mebli, tysiąca gratów i nieuporządkowanej przestrzeni. Choć wydawać by się mogło, że nie da się już nic wcisnąć w ten zadziwiający chaos, nadal jest pusto. To nie jest jeszcze dom, to wciąż kilka ścian, dach i podłoga.

W urządzaniu wnętrz to właśnie jest ten etap, kiedy jestem najbardziej podekscytowana. Planuję, wymyślam, zastanawiam się, dobieram elementy wnętrza i krytycznie oglądam je pod każdym kątem. Patrzę na pomieszczenie i zastanawiam się nad tym, co zrobić, aby powstał tutaj kawałeczek naszego domu. Co zrobić, aby stworzyć tu oazę spokoju? I co najważniejsze: co zrobić, aby ten dom był nasz od samego progu?

Kiedy zaczęliśmy budować nasz wymarzony mały biały domek w górach, omawialiśmy bez końca każdy pokój, kącik i pomysły na kolory, kształty i wzory, które mają się pojawić. Kiedy tylko mogliśmy, zostawialiśmy na parę chwil dzieci z rodzicami i robiliśmy szybki kurs po sklepach budowlanych i meblowych. Zrobiliśmy tysiące zdjęć, odrzuciliśmy masę pomysłów i krok po kroku realizowaliśmy plany.

Wiedzieliśmy jednak, że jest jedna rzecz, na którą nie mamy wielkiego wpływu – moje wymarzone krzesła z 1965 roku.

 

Stare krzesła

Stare krzesła mają w sobie to coś, co mnie przyciąga. Każde nosi w sobie historię człowieka, który, siedząc na nim, płakał, śmiał się, przeżywał trudne momenty lub podejmował najważniejsze decyzje w życiu. Krzesło daje oparcie w bardzo dosłownym znaczeniu tego słowa. Daje też ukojenie po wyjątkowo wymagającym dniu. Wszystko wokół może tkwić w chaosie, a to krzesło nadal czeka, gotowe przyjąć każdy ciężar, jaki nosimy w sobie.

O mojej miłości do krzeseł dowiedziałam się niedawno – w maju. Nie byłam świadoma tego, że to mój ukochany mebel, zupełnie wyjątkowy. Nawet jeśli to krzesła najczęściej fotografuję w sklepach, nawet jeśli zachwycam się wyjątkowymi egzemplarzami i najdłużej stoję przy nich na wszelkich targach. Kiedy jednak mój mąż rzucił kiedyś mimochodem, że dla mnie najważniejsze są tylko krzesła w tym całym domu, to właśnie do mnie dotarło.

 

Że czekam na moment, w którym odnowię 100-letnie krzesło, które miałam w pokoju przez cały okres liceum.

Że broniłam jak lwica rosyjskiego fotela, który teraz jest w naszym ogrodzie zimowym.

Że nie zgodziłam się za żadne skarby świata na zakup normalnych krzeseł i czekałam na cud, czyli na jedyne w swoim rodzaju, wymarzone krzesła.

 

Zamojska Fabryka Mebli

W naszej małej rodzince są właśnie takie wyjątkowe krzesła. Cztery. Ponad 35 lat temu moi teściowie otrzymali piękny prezent ślubny – solidne, pięknie wykonane krzesła z Zamojskiej Fabryki Mebli. To nieprawdopodobne dla mnie, że przez te wszystkie lata służyły im one na codzień. Każdego dnia ktoś na nich zasiadał i przeżywał w ich towarzystwie swoje życie. Widziałam je wtedy, gdy po raz pierwszy poznałam Mamę mojego Mirka. Były częścią domu i tej rodziny, która szybko stała się moją własną. I kiedy Mama odeszła, postanowiliśmy, że te cztery krzesła będą tworzyć też nasz dom. Choć rodziców już nie ma, ich historia będzie trwać.

Na jednym z krzeseł znalazłam naklejkę z Zamojskiej Fabryki Mebli. Przeszukałam internet wzdłuż i wszerz. Zakochałam się w kolejnych egzemplarzach. Skoczek – krzesło, które zaprojektował Juliusz Kędziorek w 1965 roku. Krzesło magiczne, płynne i niosące w sobie historię. Podobno projektant stworzył je po to, aby oddać cześć skoczkom narciarskim i przenieść kształt Wielkiej Krokwi do polskich domów. Jak było naprawdę – nie wiem. Czułam jednak, że to jest właśnie to krzesło, które świetnie będzie się komponować ze ślubnym prezentem Rodziców.

Poszukiwania

Jak długo mogą trwać poszukiwania wymarzonych krzeseł z PRL-u? U mnie zajęło to dwa lata. I przyznaję, traciłam już nadzieję. Wyobraźcie sobie jednak piękny majowy dzień. Mnóstwo zieleni, piękne kwiaty i cudowna pogoda. Jedziemy do przedszkola, ale niestety jesteśmy spóźnieni – ten poranek nie ułożył nam się zbyt szczęśliwie. Jadę samochodem z moją ekipą, zupełnie zapominając o tym, że dziś jest dzień, podczas którego można pozbyć się zbędnych wielkogabarytowych rzeczy.

Pędzę do przedszkola.

Aż tu nagle na śmietniku widzę cud.

5 krzeseł z drewna bukowego. Każdy z nich to Skoczek z 1965 roku, z soczystym zielonym siedziskiem, ogromną ilością pajęczyn, dziur i brudu. Wymarzone krzesła, które tkwiły w mojej głowie od dwóch lat ktoś porzucił pewnego pięknego majowego poranka.

A ja wtedy, zaskoczona jak nigdy w życiu, wpakowałam każde z nich do bagażnika mojego samochodu, brudząc przy okazji wszystko, co było możliwe.

I wiecie co? Warto czekać. Nie warto natomiast zgadzać się na byle co, po to by było szybciej, lepiej, bezproblemowo. Każda chwila oczekiwania ma swój wielki sens, bo na końcu tej drogi odnajdujemy swój własny, maleńki cud ♡

 

 

 

Komentarz

  1. Te krzesła są przepiękne, od razu przykuły moją uwagę na Twoich zdjęciach:) Bardzo się cieszę razem z Tobą, że jesteś ich szczęśliwą posiadaczką. Prawo przyciągania w praktyce 😉

Dodaj komentarz